filewicz-przydrozny-krzyz

Maryja Matka

 

GORĄCY CZCICIEL MATKI BOSKIEJ SZKAPLERZNEJ

Dnia 19 marca 1933 r., w uroczystość św. Jó­zefa, odbyła się kanonizacja Błog. Pompiliusza Marii Pirrotti, zakonnika Szkół Pobożnych czyli pijara.
Miał on od dziecka szczególne nabożeństwo do Matki Boskiej, którą nazywał zwykle „Piękna Matka". Z wiekiem wzrastała jeszcze jego miłość i przywiązanie do Niej. Kiedy zachodziła jakaś wielka potrzeba, przyprowadzał do Jej stóp swoich uczniów i razem z nimi się modlił. A o co prosili, zawsze otrzymywali. Ile razy przechodził przed obrazem Matki Najświętszej, zawsze pozdrawiał Ja serdecznie słowami: .,Ave Maria!" A od obrazu dawał się nawzajem słyszeć głos: ,.Ave Pompili!" W przemówieniach do chłopców i w kazaniach często wyrywało się mu, jakby w ekstazie: „O piękna Matko! O piękna Matko!" I dodawał: „Miejcie wielkie nabożeństwo do Pięknej Matki! Pozdrawiajcie Ją, kochajcie! Proście o opiekę! , Polecajcie się Pięknej Matce!"
Osobliwe zaś miał nabożeństwo do Matki Bo­skiej z Karmelu, z powodu swej wielkiej litości dla dusz czyśćcowych. O Niej też, przemawiał czę­sto i z wielka gorącością. Starał się wszystkich natchnąć tym nabożeństwem ku Niej i usilnie za­chęcał do odziana się w Jej święty Szkaplerz, jako w bogatą skarbnicę łask i odpustów! W tym celu mawiał: „Naprawdę mówię wam, że pewność zba­wienia dla duszy — po krwi najdroższej Jezusa Chrystusa — daje bezwątpienia opieka Marii. Wielka to ochrona „Matka Boska Karmelitańska", która za pośrednictwem tegoż Szkaplerza, nic innego nie robi, tylko dusze do nieba prowadzi". A „Piękna Matka Karmelitańska" mu się za to odwdzięczyła, gdyż właśnie w samą wigilie Jej uroczystości, o zachodzie słońca, — jak sam był wiele razy przedtem zapowiadał — zabrała go pod macierzyńskim swym płaszczem do nieba. Krótko przed zgonem powtarzał jeszcze:
„O Piękna Matko! O Piękna Matko!" — I dziś w blaskach świętości staje przed nami jako kwiat Marii.

 

 „SALVE REGINA"

Jedną z najrzewniejszych modlitw, jaką Zakon Karmelu od wieków do Królowej Swojej zanosi, jest Antyfona „Salve Regina".
Otóż zdarzyło się w konwencie św. Marcina Karmelitów z Bolonii, w r. 1488, iż wśród śpiewu tej modlitwy, przy słowach „Et Jesum, benedictum Fructum ventris Tui, nobis post hoc exilium ostende" (a Jezusa, błogosławiony Owoc żywota Twego, po tym wygnaniu nam okaż!) Matka Najświętsza ukazała się zebranym zakonnikom, mając na ręku Boskiego Swego Syneczka.
Głosem pełnym niebiańskiej słodyczy odezwała się do nich tymi słowy: „Tak dzieci moje, śpie­wajcie nabożnie tę modlitwę, a Ja was przedsta­wiać będę Jezusowi, Synowi memu, nie tylko w życiu przyszłym, ale i jeszcze na tej ziemi". Co powiedziawszy, przedstawiła każdemu z za­konników z osobna Swoje Boskie Dzieciątko.
Łatwiej się domyślić niż -wyrazić, co, się w ich sercach działo... a nam, którzy tego opowiadania słuchamy, czyż nie radością i pociecha napełnia się dusza i wdzięcznością bezmierną ku tej naj­lepszej Matce i Królowej Karmelu!?
„Chcesz, by Cię wsparła Marii przyczyna?" Odmów nabożnie „Salve Regina".
„Parfums dii Carmel".

 

 CUDOWNY OBRAZ MATKI BOSKIEJ SZKAPLERZNEJ

Dnia 2-go września 1593 roku Turcy najechali niespodzianie Kalabrię, a wpadłszy do miasta Reggio, rabowali co się tylko dało, pustoszyli kamie­nice, palili kościoły — co zresztą czynili nie tylko w tym mieście, ale i po innych miasteczkach i wsiach okolicznych.
Dowiedziawszy się o napadzie Turków miesz­kańcy i zakonnicy tam będący opuścili mury mia­sta, chroniąc się po lasach i górach. Turcy zaś rozgniewani, że nie mogli wywrzeć swej złości na ludziach, niszczyli kościoły i obrazy. W kościele 00. Karmelitów w Reggio był w wielkim ołtarzu cudowny obraz N.M. Panny z Góry Karmelu, tj. Matki Boskiej Szkaplerznej, którego zakon­nicy dla pośpiechu, mimo usiłowań nie mogli za­brać ze sobą. Ten, obraz Turcy zerwali z ołtarza i w szale gniewu, rozpaliwszy stos drzewa, poło­żyli go na nim, drwa podpaliwszy, ażeby spłonął. A gdy ogień nie imał się obrazu, wpadli w jeszcze większą wściekłość! porwali go z wielka wzgarda, wrzucili do studni, przywalając go błotem, gnojem i kamieniami.
Po odejściu Turków, wrócili mieszkańcy do miasta i zakonnicy do swego konwentu, a zoba­czywszy wielkie spustoszenie i zniszczenie w ko­ściele nie mogli się ukoić z żalu. Żałość ich wzro­sła jeszcze więcej, gdy się przekonali o zniknięciu obrazu N. M. Panny Szkaplerznej. Przy pomocy niektórych świadków zniszczenia, udało się po­bożnym zakonnikom odnaleźć obraz swej ukocha­nej Matki i o cudo! — zupełnie nieuszkodzony! Z wielka uroczystością i niewypowiedziana rado­ścią wiernych miłośników Marii, Matki i Ozdoby Karmelu sprowadzili go i złożyli na dawnym miejscu w wielkim ołtarzu, gdzie jeszcze większy­mi i liczniejszymi zajaśniał cudami.
(Z dawnych kronik karmelitańskich).

 

 WZRUSZAJĄCE WYZNANIE

Razu pewnego spotkałem inwalidę, którego Szkaplerz cudownym sposobem uratował w czasie wojny światowej.
Był wzięty do niewoli rosyjskiej.
Ów człowiek rozmawiał ze mną o wierze z ta­kim zapałem, z taka siła, że pomyślałem: „O Boże! z taka wiara mógłby góry przenosić!" To wszystko jest dziełem Marii.
Jak mógł wierzyć tak głęboko! W jaki sposób posiadł taką wiarę — zapytałem go mimo woli.
Odpowiedział: „nosiłem Szkaplerz św. Ilekroć myłem się rano, a koledzy spostrzegali na mojej obnażonej szyi Szkaplerz, zawsze mnie wyśmie­wali.
O, ile musiałem wycierpieć z tego powodu drwin i wyzwisk współtowarzyszy, a zwłaszcza od jednego z dowódców naszego oddziału, któ­rego wrogich spojrzeń i uśmiechów szyderczych nigdy zapomnieć nie mogę! Pewnego razu odezwał się do mnie z na pół tajoną ironią: wy wierzycie, że was Szkaplerz uratuje?!
W dwa dni później został rozszarpany przez granat, ja zaś jestem w ojczyźnie szczęśliwym ojcem rodziny.
Wierzyłem w nadprzyrodzona siłę Szkaplerza, wierzyłem, że Maria może mnie uratować. Kochałem Ją, jak dziecię matkę, przyciskałem do serca Szkaplerz św., bo wiedziałem, że Maria nie zostawi mnie bez opieki, że będę żył dalej, że powrócę z niewoli do ojczyzny, — i, że będę szczęśliwym człowiekiem.
Wprawdzie pracować nie mogę, ale wiarę mocną zachowałem i jestem szczęśliwy..."
O. Marceli od Matki Boskiej Szkaplerznej,
były oficer wojsk węgierskich.

 

POD PŁASZCZEM MATKI

Po wszczęciu buntu przeciw Kościołowi przez Lutra, zaślepione i przeciw prawdziwej wierze ziejące nienawiścią bandy heretyckie napadały klasztory, mordując zakonników i zakonnice, paląc kościoły, obrabiając miejsca święte. Tak było rów­nież i we Flandrii. Zuchwałe gromady odszczepieńców wszędzie się błąkały, niszcząc wszystko co katolickie. Jedna z takich band napadła kla­sztor SS. Karmelitanek w San Martin. Przerażone zakonnice, lękając się więcej zniewagi niż śmierci, zwróciły się z całą ufnością pod opiekuńczy płaszcz Marii, swej Królowej i Matki, i błagały Ją gorąco o ratunek. Matka Najśw. nie zawiodła ich ufności. Gdy gromada zbliżała się już do murów klasztoru, zagrodziła im drogę Najśw. Dziewica, pełna ma­jestatu, otoczona hufcem aniołów, z mieczami go­towymi do obrony. Napastnicy uciekli w popłochu.
Lecz nie koniec na tym. Gdy zakonnice z tego klasztoru przeniosły się do okolicznej wioski i pewnego wieczoru trwały na rozmyślaniu, inna gromada heretyków wtargnęła do klasztoru. Bez­bożnicy szukali wszędzie zakonnic, wpadli również do chóru, gdzie Siostry się modliły, lecz nic nie ujrzeli. Matka Najśw. uczyniła je niewidzialnymi. Rozwścieczona zgraja podłożyła ogień pod klasztor, by, nie mogąc znaleźć swych ofiar, spalić je żyw­cem. Na nic się jednak zdały wysiłki sekciarzy, pożaru nie udało im się wzniecić, a w końcu gwałtowna burza i ulewa rozpędziła ich.
Oto, jak Najśw. Dziewica, Królowa Karmelu, otacza płaszczem swej macierzyńskiej opieki wszystkich, co z ufnością śpieszą do Niej.

 

Przykład:
NAGRODZONA UFNOŚĆ

Gdy święta Teresa od Jezusa, wielka reformatorka Karmelu, została zamianowana przez wizyta­tora apostolskiego przełożona klasztoru Wcielenia w Avila, znalazła się w bardzo ciężkim położeniu. Nędza materialna uciskała klasztor, zamieszkały przez dwieście prawie zakonnic, obserwa zakonna bardzo podupadła, a co najgorsze, zakonnice były jak najgorzej usposobione dla nowej przełożonej, narzuconej im wbrew ich woli. Wtedy św. Teresa, widząc, że siły naturalne nie wystarczają, udała się z cała ufnością o pomoc do swej Matki niebieskiej. Oddała Jej wszystko w opiekę, postawiła Jej figurę na miejscu Przełożonej w chórze, czyniąc Ją w ten sposób przełożoną klasztoru. Matka Najśw. nie za­wiodła dziecięcej ufności swej córki.
Była sobota.
Wieczorem zakonnice śpiewają uroczyście Salw Regina. Witaj Królowo... Matko miłosierdzia... ży­cie słodyczy... — płyną powoli słowa modlitwy-
Św. Teresa stając u stóp swej Matki niebiań­skiej i przełożonej, nie może uczuć powstrzymać.
...Nadziejo nasza witaj! — płynie śpiew. Serce córki bije gwałtownie.
O tak, Nadziejo witaj! Wszystkie najgorętsze uczucia, jakie żywiła dla swej niebiańskiej Matki, budzą się na nowo, wszystkie nadzieje się oży­wiają, ufność ogromna zalewa jej duszę. Podnosi miłosny wzrok na statuę Najśw. Dziewicy. Lecz tam... nie ma już martwej figury... okolona nie­biańskim blaskiem, otoczona promienną rzesza aniołów i świętych, uśmiecha się do niej prze­cudna, żywa postać Marii...
...One miłosierne oczy ku nam zwróć... O ła­skawa, o litościwa, o słodka Panno Mario!...
Serce kochającej córki roztapia się ze szczęścia pod wejrzeniem Matki!
— Dobrześ zrobiła córko, umieszczając mnie tu... zawsze będę przy was obecna i chwałę, którą śpiewacie memu Synowi w waszym imieniu będę Mu przedstawiała... nie zawiodę twej ufności — brzmią słowa Marii i wnet widzenie się kończy.
Od tej chwili zmieniło się wszystko. Klasztor pod rządami świętej przełożonej podźwignął się materialnie, a zwłaszcza duchowo, zakwitła w nim ścisła obserwa, trwająca aż po dzień dzisiejszy, rozkwitnęły kwiaty cnót i miłości.
Maria nigdy nie zawodzi!

 

Przykład:
ZNALEZIONY SZKAPLERZ.

Zapiski zakonu opowiadają o czcigodnym Fran­ciszku Yepes, tercjarzu karmelitańskim, a rodzo­nym bracie św. N. O. Jana od Krzyża, że udając się razu pewnego pospiesznie w drogę z Mediny "deł Canipo do Olmedo, zapomniał był wziąć ze sobą ukochanego swego Szkaplerza. Będąc już bliskim celu swej podróży, spostrzega z boleścią swe zapomnienie i z żalem serdecznym przeprasza Najświętsza Pannę za mimowolne uchybienie.
Zmęczony droga, zasypia. Jakże wielka jego radość i zdumienie, gdy przebudziwszy się, widzi na sobie ukochany Szkaplerz, zapomniany w Medynie! „Jakże, o Pani moja, wola w uniesieniu radości, zamiast mię za moje niedbalstwo ukarać, darzysz mię tak cudowna łaska". — Widać, jak miłym był Matce Najświętszej ten poufny i pełen dziecięcej prostoty stosunek do Niej, Franciszka, gdyż zasłużył sobie na odpowiedź Najświętszej Panienki, zapewniającej go, że to Ona sama mu w matczynej dobroci zapomniany Szkaplerz z Me-dyny przyniosła.
W podobnej okoliczności, czytamy jeszcze o tym­że Franciszku Yepes, że jednego dnia rozerwawszy mimowolnym ruchem, przy rozbieraniu się, swój Szkaplerz, mocno się tym strapił, nie mogąc na razie go naprawić. Zbolały, udał się na spo­czynek. Nazajutrz z rana, spostrzega po przebu­dzeniu swój Szkaplerz św., ślicznie i misternie naprawiony! Żeby zaś nie wątpił, komu te przy­sługę zawdzięcza, usłyszał głos najmilszy, uko­chanej swej niebieskiej-Matki, mówiący do niego:
,,To Ja, mój synu, przyszyłam i naprawiłam ci twój Szkaplerz, staraj się za to, by jak najwięk­sza liczba osób okrywała się ta szatą; nagrodzę w swoim czasie tych, którzy nabożnie, ku czci mojej nosić ja będą".

 

Przykład:
SIŁA WIARY

W czasie wojny światowej byłem świadkiem wzruszającego zdarzenia.
Działo się to jeszcze w pierwszym roku wojny, kiedy Moskale z wielką siła napierali na nasza ojczyznę. Już Karpaty były opanowane przez wro­gów. Był ostry mróz. Zboczami gór posuwał się naprzód znaczny oddział żołnierzy — byli to nasi.
Uciążliwy marsz bardzo wyczerpywał siły. drżeli z zimna, ze znużenia i głodu.
Z dala od swych rodzin, od ognisk domo­wych — serca ich napełniał żal i tęsknota.
Wreszcie wyszli na nagi wierzchołek góry.
Tam zauważyli maleńka kapliczkę. Jeden z nich. wysunąwszy się naprzód, zbliżał się wprost do niej. Przyszedłszy blisko, ujrzał tam piękny obraz Matki 'Boskiej Szkaplerznej. I ów prosty żołnierz przy­stąpił do obrazu, zaświecił zapalniczkę, która miał ze sobą, przysunął przed obraz niby świece, uklęknął i zaczął się modlić.
Wkrótce wysunął się z szeregów drugi — za nim trzeci — dziesiąty — setny, aż wreszcie całe pole wokoło kaplicy wypełniło się żołnierzami. Wszyscy klęcząc, odmawiali litanię loretańska: Pocieszycielko strapionych, módl się za nami! Wspomożenie wiernych, módl się za nami... i ca­łowali ze czcią swe Szkaplerze. Czuł każdy z nich jak próżna i słaba jest broń, jak niewiele ona pomoże, a tylko Maria może ich obronić! Maria wprowadzi nas do wieczności — mówili do sie­bie. Kto wie za ile godzin nadejdzie śmierć?... I polecali się z ufnością tej najlepszej Matce, by1 ich nie opuściła w7 walce i przy śmierci. I czyż Ona mogła zawieść ich ufność?
O. Marceli od Matki Boskiej Szkaplerznej, karmelita bosy.
oficer wojsk węgierskich.

 

Przykład:
PIERWSZY CUD SZKAPLERZA ŚW.

Matka i Królowa Karmelu najmiłosierniejsza, za życia jeszcze umiłowanego Syna swego Za­konu św. Szymona Stock'a, okazała moc Szkaplerza. aby po wszechziemi rozsławiony był, jako Signum salutis, — znak zbawienia. Opowieść o pierwszym cudzie, za przyczyną Szkaplerza zdziałanym, zostawił nam świadek naoczny, Piotr Swanington. Oto relacja jego, zamieszczona w „Fragmentum Swanington", wydanie Jana Cheron z 1642 roku, w Burdeos: „Dnia 16 lipca 1251 roku towarzyszyłem błogosławionemu Szy­monowi, który udawał się do Winchester, aby u Biskupa tego miasta, dostojnika życzliwego naszemu zakonowi, wyjednać listy polecające do Papieża Innocentego IV. Od miasta wyciągniętym kłusem galopował jeździec naprzeciw nam. Był Piotr de Lhynton, dziekan kościoła św. Heleny z Winchester. Błagał on błogosławionego Ojca.
O ratunek dla brata, w rozpaczy konającego. Ów Walter nieszczęśnik, był bezwstydnikiem wszelkiej rozwiązłości oddanym. Sakramentami gardził, czar­ną magię uprawiał, zabijaka był niepohamowany
i postrach sąsiadów. Śmiertelnie raniony w pojedynku z innym szlachcicem, rozumiał, że nadeszła chwila stawienia się przed trybunałem najstraszniejszym. Czart ukazywał mu mnogość zbrodni jego — więc i słuchać nie chciał o Bogu i Sa­kramentach, a bluźnił i krzyczał: Przeklęty jestem, pomści mnie szatanie na zabójcy moim.
Znaleźliśmy wchodząc człowieka z pianą wście­kłości na ustach; zgrzytał zębami, a oczy prze­wracał, jak obłąkaniec. Konał nieprzytomny. Mój błogosławiony Ojciec Szymon uczynił znak Krzyża, a święty Szkaplerz zarzucił na ramiona chorego i począł wzrokiem w górze" utkwionym, błagać Boga o zwłokę, aby ta biedna dusza, cena krwi Chrystusowej kupiona, nie stała się pastwą dia­belską. Konający nagle odzyskał siły i przytomność; przemówił wyrzekając się czartów i żegnając się znakiem zbawienia. W jękach i łzach żalił się:
Ach jakże ja nieszczęśnik boję się wiecznego potępienia! Nieprawości moje równie liczne jak ziarnka piasku na brzegu morza. Ulituj się nade mną, Panie, którego Miłosierdzie przewyższa spra­wiedliwość! Ach Ojcze! wspomóż mnie, bo pragnę się wyspowiadać! Oddaliłem się w głąb domostwa, gdzie dziekan, Piotr, opowiadał mi, że widząc nie-pokutę swego brata, modlił się samotnie w swej izbie i posłyszał głos: „Wstań Piotrze, i śpiesz spro­wadzić umiłowanego sługę mego Szymona, który jest w drodze..."
Walter publicznie odwołał swe pakty diabelskie i przyjął Sakramenta święte z oznakami wielkiej skruchy. Testament uczynił, wynagradzający wszel­kie krzywdy i koło godziny 8-ej w pokoju Bogu ducha oddał.
Wkrótce po śmierci ukazał się bratu, mówiąc: „Wszystko dobrze, dzięki przepotężnej Królowej Aniołów i świętej sukni Sługi Bożego, uniknąłem zasadzek szatańskich".
Sprawa nabrała rozgłosu. Piotr de Lhynton opis cudu podał Biskupowi, który wezwał błogosławio­nego Szymona przed dwór swój cały. Spisano wiarogodne zeznania i stwierdzono ich autentyczność.
Dziekan, jako dziękczynienie za otrzymana ła­skę u Marii Dziewicy, zapragnął Braci naszych usadowić w Winchester. Wiele sobie opowiadano o tym cudownym zdarzeniu i w Anglii i dalej jeszcze. Dużo miast fundacje nam ofiarowało; liczne znakomite osobistości dopraszaly się, aby do naszego Świętego Zakonu afiljowane były, iżby w łaskach udział mieć i umierać w świętej sukni Zakonu i przez zasługi, chwalebnej Panny Marii szczęśliwej śmierci dostąpić.

 

Przykład:
SZKAPLERZ NA WOJNIE (1914—1918). (Z opowiadań kapłana).

Było to na samym początku wojny europejskiej; do zakrystii Ojców Karmelitów Bosych w Lincu całe tysiące żołnierzy przychodziło prosząc o przy­jęcie do Szkaplerza ś w. Siostry Karmelitanki Bose dzień i noc szyły szkaplerze i nastarczyć nie mogły.
Pewnego razu przychodzą do mnie dwaj żoł­nierze i . nieśmiało zapytują: „Czy my możemy być przyjęci do Szkaplerza?" — „Dlaczego nie!" — odpowiadam. „Bo my jesteśmy prote­stantami". Nie wiedziałem sam, co zrobić, ale po chwili pomyślałem sobie, to przecież nie sa­krament, a oni biedacy idąc na front, idą na śmierć — i przyjąłem ich do Szkaplerza św.
W tydzień czy w dwa tygodnie później byłem na Węgrzech i tu przysłano mi wycinek z ga­zety, z którego dowiedziałem się, że jednego z tych dwóch żołnierzy przywieziono rannego do szpitala w Lincu. Doktor przy operacji własnoręcznie wyjął kule, która owinięta w brązowy kawałeczek sukna utkwiła w okolicy serca, a więc cudownie zatrzy­mał ja Szkaplerz i uchronił odzianego nim od niechybnej śmierci.
Drugi zaś dostał się ranny do szpitala w Wie­dniu i przeszedł z protestantyzmu na łono Kościoła katolickiego. „Niech uwielbione będzie miłosierdzie Marii, Matki Boskiej Szkaplerznej".
II.
Byłem w czasie wojny na Węgrzech w Raab (Gyor), przyjmowałem do Szkaplerza św. kilku­dziesięciu żołnierzy Polaków z pułku przemyskie­go, który jako „Landwehr" stał od kilku tygodni w Gyor i miał niebawem wyruszyć na front pod Baligród w Karpatach na prawdziwy rzeź. Prze­mawiając do żołnierzy, wspomniałem im, jakiego .to cudu doznali dwaj żołnierze protestanci (wyżej wspomniani), którzy Szkaplerz św. przywdziali.
Było to dnia 23-go grudnia o 8 godz. rano; miedzy przystępującymi do przyjęcia Szkaplerza. robi się nagle jakiś szmer, nawet słychać słowa protestu coraz głośniejsze: „Tu jest jeden żyd-żołnierz między nami". „Gdzie on?" — pytani i w tej chwili widzę przed sobą trzęsącego się żydka. Klęcząc ręce składa i prosi o przyjęcie do Szkaplerza.
Tego samego dnia p godz. 6.30 wieczorem ktoś do mnie dzwoni; otwieram drzwi i widzę przed sobą dwóch podoficerów i tego „żydka", którego bliżej nie znałem. Wiedziałem tylko, że pochodzi z jakiejś wioski spod Sącza, że jest rolnikiem i ma żonę i dzieci. „Czego chcecie o tej porze?" — pytam. „Proszę księdza, ten żydek, co rano został przyjęty do Szkaplerza, prosi o chrzest". „Do­brze, odrzekłem ucieszony, ale przez 6 tygodni
musi przychodzić do mnie na naukę katechizmu1". ..Proszę księdza, na to nie ma czasu, bo my jutro wyruszamy na front — a to pewna śmierć".
Zaprosiłem ich tedy do siebie i do 10.30 wie­czorem wykładałem Izraelicie cały Testament Stary i Nowy. Na drugi dzień odbył się uro­czyście chrzest, córka pułkownika była chrzestna matką, ojcem chrzestnym kuzyn ^pułkownika. Po­nieważ odjazd na front został odłożony do dru­giego dnia, pewien Węgier restaurator urządził ,,wieczerzę wigilijna" dla żołnierzy Polaków. Neo­fita siedział zaraz przy pułkowniku.
Następnego dnia wyruszyli na straszliwy front. Prawie wszyscy żołnierze padli, tylko ex-żyd na­wrócony i przyjęty do Szkaplerza powrócił ranny. Widziałem go w Gyor, później w Tyrolu, potem we Wiedniu i w Styrii, później straciłem go z oczu.
„O jakże niezgłębione jest Serce Marii, przez Szkaplerz prowadzące do — Serca Jezusowego"'.
Cieszyn, 1929.

 

Przykład:
SZATAN — WRÓG SZKAPLERZA

Cześć Matki Bożej w Afryce miedzy czarnymi .Wzrasta z dniem każdym. Ale szatan widząc, że jego panowanie się kończy, stara się mścić w różny sposób. „Najzwyczajniejszym i najzłośliwszym sposobem zemsty diabla, opowiada misjonarz z Tanaftarywy (Madagaskar-Afryka), jest skuszenie neofi­tów, aby zdjęli Szkaplerz Matki Bożej. Przytoczę przykłady, jeden pocieszający, drugi odstraszający.
Matka naszego katechisty Jana była w agonii. Nagle zerwała-się, zdarła z siebie Szkaplerz karmelitański, krzycząc: „Weźcie to precz, to mnie .-boli, to jest moja choroba, to moja śmierć". Nie, matko — odrzekł katechista — to diabeł chce cię oszukać; żeby go odpędzić zmówmy teraz różaniec.
Po skończeniu różańca umierająca znowu chciała, aby jej zdjęli Szkaplerz, ponieważ bardzo ją pali. Znów wszyscy rozpoczęli różaniec; to powtarzało się parę razy, aż za ósmym razem diabeł musiał ustąpić. Nagle ustały krzyki, boleści i niepokój chorej; wpadła w rodzaj zachwycenia i zawołała: „Najświętsza Panna przychodzi do mnie, uznaje mnie za swe dziecko, bp nosze Szkaplerz. O, dzięki wam, kochane dzieci, żeście mnie zmusiły do za­trzymania go". Wkrótce potem zasnęła spokojnie. Biedny Paweł, jeden z naszych chłopców, nie znalazł niestety w swej rodzinie takiej poczciwej duszy. Rozchorował się ciężko, a ja odwiedzałem go co dzień i udzieliłem mu nawet ostatnich świę­tych Sakramentów, które przyjął bardzo nabożnie i odpowiadał na wszystkie modlitwy liturgiczne. Ponieważ musiałem odwiedzać i innych chorych, przestałem chodzić do niego, poleciłem jednak ro­dzicom, aby nie zdejmowali Szkaplerza i krzyża, jaki chłopiec nosił na sobie. Nadeszła agonia. Paweł zerwał się nagle, chociaż dotychczas leżał wyczerpany, bez ruchu, i z gorączkowym pośpie­chem chwycił za krzyżyk i szkaplerz, chcąc go zerwać. Nie miał' jednak na tyle siły i ręka mu opadła; szeptał tylko coś niewyraźnie, jak gdyby chciał kogoś prosić, aby mu zdjął sakramentalia. Matka-poganka szybko spełniła to życzenie, po czym zaraz niestety nastąpił zgon...
Wiadomość o jego śmierci w takich okoliczno­ściach rozeszła się prędko i przeraziła wszystkich chrześcijan. Dziś oświadczył mi jeden w imieniu wszystkich: „Ojcze, jeżeli będziemy chorzy, daj nam proszę silne szkaplerze, a przede wszystkim nie zostawiaj nas u krewnych pogan, lecz wyznacz paru gorliwych chrześcijan, którzy by na przemian przy nas czuwali i pomagali nam nie ulec pokusie".
„Echo z Afryki".

 

Przykład:
OPOWIADANIE ŻOŁNIERZA

Okropny trzask zbudził nas ze snu w połowie lipca 1917 roku. Za ścianami naszego baraku było słychać biegania, nawoływania i jęki rannych żołnierzy.
Zanim odpędziliśmy z powiek resztki SLHI wpadł do naszego baraku szef Knopf i krzyknął, urywanym głosem:
— Chłopcy... wstawać! Do okopów... rozkaz! Francuzi zaczynają atakować!... Kula rozwaliła sąsiedni barak!...
Pośpiesznemu naszemu ubieraniu towarzyszyły bezustannie salwy armatnie. Po chwili byliśmy gotowi. Przynaglani przez Knopfa i uformowani W czwórki wyruszyliśmy szybkim krokiem w stro­nę okopów. Lekka mgła spowiła ziemię. Nad gło­wami naszymi przelatywały z sykiem raz po raz pociski lub pękały szrapnele. W dali huczały bezustannie działa. Ziemia dudniła... Atak już się rozpoczął...
Kilkadziesiąt kroków przed nami widniały na­jeżone okopy. Nagle w górze zawarczał samolot francuski. Przywarliśmy do ziemi. Z okopów do­szedł do naszych uszu przygłuszony obustronna strzelaniną głos gongu, a powietrze przybrało równocześnie jakiś ostry, duszny zapach.
Podniosłem głowę. Nad ziemia unosił się obłok barwy żółto-zielonkawej.
Knopf spojrzał na nas z przerażeniem, szuka­jąc czegoś wokoło siebie.
— Gaz... — wrzasnął nieludzkim głosem. Momentalnie sięgnąłem ręką w bok po maskę.
Na próżno, nie miałem jej! Spojrzałem na towa­rzyszów. Kilku wkładało na twarz ochronne gu­my, reszta zaś, nie wyłączając Knopfa, spoglądała na siebie błędnymi oczyma, w których malowało się bezgraniczne przerażenie. W pośpiechu nie zabraliśmy masek! Przed nami stanęło upiorne widmo śmierci! Na ucieczkę do baraków było za późno.
Nagle uczuleni niemoc i straszne duszenie. Pal­cami objąłem nerwowo gardło i zacząłem targać kołnierz munduru. Słyszałem tylko — jakby we śnie — głuche warczenie armat i charczenie to­warzyszy. Nagle palcami natknąłem na kawałek jakiejś materii, zawieszonej na piersiach. Ustami wymówiłem: „Mario..." i zupełnie odruchowo wło­żyłem do ust ową materie. Straciłem przytomność.
Nie wiem, jak długo leżałem bez przytomności, (gdy otwarłem oczy, mżył drobny deszcz. Byłem wyczerpany. W ustach miałem pełno piasku i ja­kiś miękki przedmiot. Koło mnie chodzili jacyś ludzie, — widocznie sanitariusze. Po chwili po raz drugi straciłem przytomność.
Przebudziłem się w szpitalu wojskowym. Koło mego łóżka stało dwóch pielęgniarzy. Jeden z nich mówił, wskazując na mnie i kiwając głowa:
— Jakim sposobem ten Polak wyszedł cało z tego ataku, to ja nie wiem... Bez maski... Tamci wszyscy legli...
Przymknąłem oczy... Powoli wracała mi świa­domość ostatnich wypadków. Więc oni zginęli, a ja sam wyszedłem cało... cudownie? Nagle ręka moja napotkała na ową materię, którą miałem w ustach podczas napadu. Zdjąłem ja z piersi. Był to, zabrudzony piaskiem i czer­woną pianą, która buchała mi z ust w owym pamiętnym dniu, zapomniany przez szeregi miesięcy mego pobytu na froncie — szkaplerz. Matka za­wiesiła mi go na piersiach przed wyjazdem na pola bitwy. „Weź go, synu! — mówiła staruszka ze łzami w oczach.'— Gdy szkaplerz będziesz nosił na piersiach i westchniesz czasem do Tej, która go ludziom dała, nie potrzebujesz się obawiać niczego".
Na froncie — wśród huku armat — zapomnia­łem o talizmanie matczynym. Aż wreszcie w tym dniu strasznym...
Spojrzałem na tablice szpitalna, wiszącą nad mym łóżkiem. „Otruty 16 lipca..." przeczytałem początek i zalałem się łzami, całując cudowny szkaplerz.
Wszak 16 lipca — to święto Matki Boskiej Szkaplerznej! Zrozumiałem zdumienie pielęgnia­rzy, zrozumiałem moje cudowne ocalenie... Słowa matki spełniły się.
„Przewodnik katolicki".

 

Przykład:
SZKAPLERZ ŚW., PRZYJĘTY W TRAMWAJU

Ojciec Maria - Amand, karmelita bosy, bawiąc chwilowo w Bordeaux (Francja), dla głoszenia słowa Bożego, r. 1910, wyszedłszy z domu, wsiadł do tramwaju. Ledwie upłynęło chwil kilka, gdy do tegoż tramwaju wskoczył młody murzyn i za­jął miejsce na ławce. Oczywiście czarna jego skóra natychmiast na siebie zwróciła uwagę licznych pa­sażerów, którzy mu się z ciekawością przyglądali. Murzyn, spostrzegłszy Ojca karmelitę w kacie siedzącego, skłonił głowę i z oznaka czci i usza­nowania przywitał zakonnika. Ojciec uprzejmie odwzajemnił się ukłonem, zachęcając go do na­krycia sobie głowy. Ale nasz murzyn bynajmniej nie słucha, tylko głośno, natychmiast prosi Ojca o Szkaplerz Matki Najświętszej z Góry Karmelu, mówiąc, że jest majtkiem, powracającym do Senegalu, i że Szkaplerzowi św. zawdzięcza niejednokrotnie ura­towane życie wśród grożących niebezpieczeństw. tak na lądzie, jak i na morzu.
Z radością wyciąga Ojciec z kieszeni Szkaplerz, poświęca go znakiem krzyża św. i daje murzynowi, zalecając by wieczorem zawiesił go sobie na szyi. „O nie — odpowiada murzyn — natych­miast to uczynię" — i ze wzruszającą prostota odpina kołnierz, odchyla ubranie i rzewnie całując Szkaplerz św., w obecności wszystkich nakłada go sobie na szyję. Pasażerowie z napiętą ciekawością śledzą te scenę, większość ich z uznaniem i żywą sympatią na nią- spogląda. Jeden z panów, sąsiad murzyna, dopomaga mu nawet do schowania ta­siemek Szkaplerza pod ubraniem, trafnie dodając: ,,Oj, widać tam u Was więcej pobożności, niż w na­szym kraju". Inna osoba woła: „Godne to podzi­wu!" — Dojechawszy do stacji, Ojciec Maria-Amand schodzi z tramwaju; murzyn chwyta Ojca za rękę, pokrywając ja pocałunkami i łzami wdzięczności, wyraża swą radość i szczęście z powodu przyjęcia Szkaplerza św. Najświętszej Panny!
Fakt ten, tak wzruszający w swej prostocie. miał miejsce w Bordeaux, dnia 28 czerwca 1910 r. o godzinie 5-tej po południu.
A u nas, czy wielu by się dziś znalazło, co by bez względu na opinie ludzka, w ślad' za mu­rzynem. na taki akt czci publicznej ku Matce Najświętszej się odważyło?
Le Ctirmel.

Przykład:
POTĘGA SZKAPLERZA NA WOJNIE
(1914-1918).

„Przed wybuchem wojny światowej, przed wy­marszem na front rosyjski, otrzymałem od matki mojej Szkaplerz, z którym się od tej chwili nigdy nie rozłączyłem. Ufność moja w pomoc i opiekę Niepokalanej została sowicie wynagrodzona, to też
przepełniony gorąca wdzięcznością dla Najświętszej Matki Bożej Szkaplerznej, ogłaszam, co następuje:
W jesieni r. 1914 w czasie walk pod Przemy­ślem, obserwowałem, jako kapitan sztabu gen., przez kilka dni z rzędu ze stanowiska bojowego Dy dyw. piech., pojedynczych piechurów, wlo­kących się z widocznym, dużym wysiłkiem z tyraliery w kierunku na Nowe Miasto, gdzie znaj­dował się szpital polowy dywizji. Litując się nad tymi biedakami, obdarzałem mijających nas żoł­nierzy papierosami, czekoladą, albo raczyłem ich herbatą lub zupa z kuchni polowej sztabu dywizji, który niedaleko stał kwaterą w Wołczy Dolnej. Jak się niebawem okazało, byli to prawie wyłącznie ciężko chorzy na cholerę, która w tym czasie poczęła grasować w szeregach armii austriackiej, pochłaniając więcej ofiar z ludzi, aniżeli wszystkie inne środki, zastosowane w nowoczesnej walce.
Pomimo, że stykałem się bezpośrednio i co­dziennie przez dłuższy okres czasu z ciężko cho­rymi na bardzo zaraźliwą cholerę, jednak dzięki opiece Matki Bożej Szkaplerznej, wyszedłem zdro­wo z tego wielkiego niebezpieczeństwa.
W nocy z 2-go na 3-go listopada r. 1914 wy­słany zostałem po odbiór rozkazów do Dowódcy Korpusu z Grabownicy-Sozańskiej. Jadąc konno moim luzakiem z Wołczy Dolnej, musiałem tak w drodze do Grabownicy, jako też i w drodze po­wrotnej przejechać przez las, szerokości około 3 km pod Posadą Nowomiejską. Wschodni skraj tego lasu oddalony zaledwie na 1000 m. od linii bojowej Rosjan, był mimo nocy pod ciągłym ogniem karabinów maszynowych, a drogi wiodące przez las trzymała ponadto artyleria rosyjska pod wolnym ale ciągłym ogniem swych dział polowych i ciężkich, a to ze względu na to, by uniemożliwić Austriakom pod osłoną nocy przesuwanie odwodów oraz utrudnić im podciąganie kuchni polowych i wozów z amunicją, dla zaopatrzenia linii bojowej w żywność i amunicję. Wybrałem wobec tego kie­runek na półn.-zach., a omijając drogi jechałem przez las na przełaj, orientując się jedynie według busoli. Posuwanie się konno w ciemnej nocy, pod ciągłym ogniem karabinowym i artylerii, przez częściami bagnisty las i to w dodatku zasiany dość gęsto lejami od granatów, a przecięty w wie­lu miejscach drutami telefonicznymi, było zaiste przedsięwzięciem bardzo niebezpiecznym.
Jednak i z tego niebezpieczeństwa wyszedłem, dzięki opiece Matki Bożej Szkaplerznej cało i zdro­wo; wierzchowiec mój został wprawdzie raniony w nozdrza i w szyje, lecz na szczęście tak lekko, że wkrótce był wyleczony.
W miesiącu lutym r. 1917, gdy dowodziłem na froncie włoskim w Dolomitach grupa bojowa na odcinku Val Sugana, panowała pogoda nadzwy­czaj piękna i słoneczna, mrozy były niewielkie, a śnieg padał bardzo rzadko; a jednak artyleria włoska, mimo tych tak dogodnych warunków atmosferycznych, prawie że zupełnie przestała działać. Za to w dniu 28 lutego, gdy zdałem do­wództwo grupy bojowej i wyruszyłem pieszo przez Cawipestrini do Roncegno, artyleria włoska ostrzeliwała granatami od godziny 2-giej po­cząwszy nie tylko miejsce postoju dowództwa tej grupy na górze Salubio, a wiec barak, w którym ja przez cały miesiąc mieszkałem, a który ja przed pół godzina opuściłem — lecz również cały teren, gdzie codziennie w godzinach popołudniowych uprawiałem wraz z moimi oficerami i szerego­wymi ćwiczenia jazdy na nartach i ćwiczenia bojowe!
Jako najwymowniejszy atoli dowód osobliwszej opieki i pomocy, który ja "niegodny doznałem od Najśw. Matki Bożej Szkaplerznej, uważam fakt, że aczkolwiek przez cały czasokres wojny światowej, a następnie w czasie wojny polsko-bolszewickiej, byłem prawie bez przerwy na froncie bojowym, a wobec tego i codziennie narażony tak na ogień nieprzyjacielski, jako też i na niebezpieczeństwa innego rodzaju (tyfus plamisty, brzuszny, lawiny w Alpach i t. p.) — to jednak nigdy nie byłem ani ranny, ani też nigdy nie chorowałem po­ważniej !
Dlatego dziękuje publicznie Najświętszej Marii Pannie, Matce Bożej Szkaplerznej, bo Jej tylko zawdzięczam, że jeszcze żyje. Każdy niech się z ufnością ucieka do Matki Szkaplerznej, a na-pewno będzie wysłuchany!"
Rawicz, 3. VI. 1929.
Józef Kdlicki, Generał Wojsk Polskich.

 

Przykład:
W ŚMIERCI GODZINIE
Godzina śmierci!

Jeżeli w całym naszym życiu potrzebna nam opieka Matki Najświętszej, o jakże niezbędna ona w tej rozstrzygającej chwili, w której stoczyć nam przyjdzie walkę zacięta z wrogiem naszego zba­wienia, walkę na śmierć i życie, bój o życie wie­czne, albo wieczne potępienie...
Ta opieka Niebios Królowej zapewnioną jest wszystkim Jej wiernym czcicielom, a wiec przede wszystkim dzieciom Szkaplerza św., tym uprzywi­lejowanym Jej dziatkom, które okryła sukienką swoja i darzy najczulszą matczyną miłością.
Oto przykład, jeden z tysiąca, jasno świadczący o prawdziwości powyższego twierdzenia.
Było to roku 1865. Pewien, młodzieniec, imie­niem Narcyz Yillejean, którego rodzice od nie­dawna osiedlili się w Saint-Dizier, kształcił się w kolegium katolickim tegoż miasta. Wybitnie utalentowany, pełen życia i polotu, zapragnął po­święcić się wyższym naukom i udać się w tym celu do Paryża.
Nie bez obawy patrzyłem na to" — świadczy szczerze mu oddany jego spowiednik i przyjaciel — znając zdolności Narcyza, pewny byłem jego po­wodzenia w nauce, lecz drżałem o jego wiarę, o jego cnotę. I na cóż mu się przyda nabyć tę wiedzę, opuścić dom rodzinny, wydać tyle pienię­dzy — a stracić... skarb najcenniejszy?"
Z końcem kwietnia wyjechał Narcyz do Paryża i zamieszkał w internacie pewnego instytutu, aby stąd, razem z kolegami, uczęszczać do liceum Ka­rola Wielkiego.
„1-go maja, to jest po 8-mio dniowym poby­cie jego w stolicy" — tak opowiada dalej zacny kapłan, którego słowa wyżej przytoczyliśmy — z natchnienia Bożego posłałem Narcyzowi szkaplerz". Koperta nie zawierała nic innego, prócz tej Sukienki Matki Najświętszej", nieme poselstwo, lecz aż nadto wymowne, nie potrzebujące komen­tarza... Na szczęście młodzieniec je zrozumiał.
Nazajutrz z rana przy wstaniu, koledzy ujrzeli Narcyza udającego się śmiało i odważnie do umy­walni z... szkaplerzem na piersiach!
— Cóż to takiego? — Posypały się żarty i drwiny.
Chłopcy popychali się łokciami, wskazując pal­cem na ten dziwny przedmiot, zdobiący pierś nowoprzybyłego kolegi; niejedna zapewnię uwaga szydercza, lub uszczypliwa obić się musiała o jego uszy... Lecz Narcyz się nie cofał, trwał dzielnie przy swoim.
powtarza: Niesmaczne - niezłomna stałość po
Nazajutrz scena się dowcipy z jednej strony drugiej.
W dniach następnych sprzykrzyła się kolegom la gra. Doszli do wniosku, że tu nie ma co robić, zresztą, spostrzegli równocześnie, że ten „pobożniś", niejednego z nich przewyższał w zdolno­ściach i nauce, wszak o tym głośno świadczyło ostatnie konkursowe wypracowanie, w którym Narcyz świetne odniósł zwycięstwo.
Sukienka Marii, jako tarcza obronna strzegła lej piersi przed pociskami nieprzyjaciela.
10-go maja chłopiec pisał do swego spowied­nika. „Czcigodny Ojcze, zrozumiałem Twój list... Szkaplerz noszę nieustannie na piersi, choć mię to niemało kosztowało... Ale za to Matka Najśw. pobłogosławiła pierwszej mej pracy. Całe życie za te łaskę wdzięczny Jej będę".
Minął maj, czerwiec, lipiec wśród pilnych nauk, którym Bóg błogosławił. W sierpniu powrócił Nar­cyz do Saint-Dizier, by spędzić wakacje w kółku rodzinnym. Z radością witali go krewni i dawni profesorowie i cieszyli się serdecznie, widząc mło­dzieńca o tak świetnie rokującej przyszłości, peł­nego zapału, życia i kwitnącego, na pozór przynaj­mniej, zdrowia.
Lecz jeszcze wznioślejsze i piękniejsze widoki dla niego miała Dziewica Niepokalana.
Łatwo pojąć zdumienie Księdza X., gdy w pierw­szych dniach września otrzymał list od pewnego przyjaciela, zachęcający go, by odwiedził ciężko chorego Narcyza. Cóż się stało? — Nazajutrz znowu naglące wezwanie: „Przyjeżdżaj, dobrze by było wyspowiadać chorego". „Czekałem jeszcze. Po upływie dni kilku dowiaduję się z listu, że Narcyz zachorował ciężko na płuca. Suchoty ga­lopujące! Choroba postępuje wielkimi krokami, czas nagli, proszono bardzo, bym czym prędzej się stawił. Trudna rada — jutro niedziela, zobowią­załem się w zastępstwie do dwóch Mszy św. Mimo najlepszych chęci, pozycja bez wyjścia. Z bólem i przykrością odłożyć musiałem podróż do poniedziałku. W mej rozterce zwróciłem się ku Matce Najświętszej. „O dobra Matko", rzekłem do Niej, „przyjm ten różaniec, który odmawiam na Twoja cześć, w intencji, by to dziecko, które tak odważnie Szkaplerz Twój nosiło, nie umarło bez przyjęcia Sakramentów św. Pamiętaj o nim,
Matko Najlitościwsza, wiem, jak potężne jest Twe wstawiennictwo u Boga".
Pokój wielki zapanował w mej duszy.
W poniedziałek o godz. 2-giej wyjechałem do N... Przybywszy przed nocą, dowiedziałem się z radością, że się Narcyzowi znacznie polepszyło, wiec spokojny udałem się na spoczynek.
We wtorek, nad ranem około 4-tej, brat cho­rego przybiega do mnie. — „Ojcze, śpiesz się" — woła — „Narcyz kona, bylebyś zdążył!"
Śpieszę do niego. W progu domu zastaje pła­czącą matkę.
„Dziecię mi odeszło bez przyjęcia Sakramen­tów św." — jęczała z bólu — „tak długo czeka­liśmy na Ojca..."
„Narcyz nie umarł jeszcze, dobra Pani" — odrzekłem — „to nie podobna, proszę ufać mi­łosierdziu Bożemu",
„Kiedy Tezy, jak nieżywy, bez przytomności, już od wczoraj swej matki nie poznaje".
„Spokoju, biedna Matko, Bóg wszechmocny, Matka Najświętsza o swym dziecku pamięta, wszak Ona, nie mniej jak Pani, ma serce Matki, ufajmy".
„Wchodzę do pokoju, pełno już było osób. Biedne dziecko leżało z zamkniętymi oczyma, oblane śmiertelnym potem, usta spalone i wyschłe od gorączki, czekano na ostatnie jego tchnienie. Lecz, o" dziwo! zaledwie usłyszał me kroki, nie widząc mię nawet jeszcze, rozwarł ramiona i zawołał gasnącym głosem: „O, idzie, idzie nareszcie!"
,,,Tak, dziecko drogie, otom jest przy Tobie" — i padłem wzruszony 'na kolana, dziękując Tej, która tak cudownie miłosierdzie swe nam okazać raczyła, — „Narcyzie, przychodzę Cię pocieszyć, ulżyć .Tobie... pojednać z Bogiem".
„Całym sercem" — odszepnął umierający.
Wyspowiadałem go. Po spowiedzi św. powie­działem mu, że idę teraz po Pana Jezusa, którego
przyjmie do swego serca. Rozpromieniony, spo­kojny, pełen głębokiej wiary, oczekiwał tej chwili.
W pół godziny potem w niebiańskich pociechach przyjął Jezusa i Sakrament ostatniego namaszcze­nia. Wszyscy byli 'zdumieni tak nagłą zmianą jego stanu — on, co zdawał się już nic nie widzieć i nie słyszeć. Matka nie posiadała się ze szczęścia, widząc go tak rozradowanego, jakby na chwilę, zapominała o bólu, że traci syna. Po skończonej ceremonii przeniesiono chorego na fotel i przy­bliżono do ognia, chcąc zapewne rozgrzać, ogar­nięte już śmiertelnym chłodem jego członki. Wtedy Narcyz uchwycił w swe skostniałe dłonie Szkaplerz święty, podniósł go do ust, i w gorącym uścisku oddał ostatnie tchnienie.
Umarł w 19-tej wiośnie życia.
Maria nie zapomniała o swym dziecku, co w chwili walki nie wstydziło się swojej Matki... t Ona nie powstydzi się go przed sadem spra­wiedliwego Boga... Oby i nas podobny los spotkał!
O Mario, módl się za nami, teraz i w godzinę śmierci naszej.
Annales de Ste Joseith et de la Familie.